czwartek, 4 czerwca 2015

Ormiański skarb

Recenzja książki:

Wardges Petrosjan, "Samotny orzech", przeł. z ros. Danuta Wawiłow, Wydawnictwo TPPR "Współpraca", Warszawa 1986.
tytuł oryginału: Մենավոր ընկուզենին (orm.)
wydanie: pierwsze
liczba stron: 311
ISBN: 8370180388
 

Świadomość, że z miliardów książek opublikowanych na całym świecie będziemy w stanie przeczytać tylko skromny wycinek, jest przygnębiająca. Mnóstwo mądrych, pięknych, wartościowych lektur umknie nam między innymi dlatego, że powstały gdzieś w odległym końcu świata, w kraju niezbyt "modnym", w języku, który nie jest na tyle popularny, żeby kształciło się w nim wielu tłumaczy.

Na szczęście taki właśnie nieco zagubiony skarb wpadł niedawno w moje ręce, choć nie był to do końca przypadek, a raczej efekt świadomych poszukiwań. "Samotny orzech" to późna praca ormiańskiego pisarza Wardgesa Petrosjana - powstała w latach 1979-1980, kiedy Armenia była w dalszym ciągu częścią Związku Radzieckiego. Spotkamy więc tutaj wzmianki i o kołchozach, i o partii, ale - bez obaw - nie ma mowy o jakiejś natrętnej propagandzie ideologicznej. Jest natomiast Armenia, są Ormianie, a także pytania o to, czym dla człowieka są jego korzenie, jego przeszłość nie tylko jako jednostki, ale również jako części większej zbiorowości.

Powieść opowiada o górskiej wiosce Lernasar, z której niemal wszyscy już wyjechali, zachęcani zresztą do tego przez władze. Nie wszyscy dali się jednak zwieść obietnicom życia w nowoczesnych mieszkaniach z wszelkimi wygodami. Kilkanaście osób pozostało w wiosce szczycącej się swoją tysiącletnią historią. Obraz, który autor kreśli przed oczami czytelnika, jest zdecydowanie przykry i melancholijny: opuszczona kuźnia, walące się domy, stara i rozpadająca się kaplica, droga obficie porośnięta fiołkami, ponieważ nikt po niej nie chodzi, szkoła, do której uczęszcza już zaledwie sześcioro dzieci. Walka miejscowego nauczyciela, Saaka Kamsariana, o uratowanie wioski przed całkowitą i oficjalną likwidacją wydaje się być z góry skazana na niepowodzenie. Ludzie z jednej strony kpią z Kamsariana i z jego donkiszoterii, ale z drugiej podziwiają go za występowanie w obronie czegoś, co wielu z nich już dawno straciło z pola widzenia - w obronie ich własnych korzeni. Nauczyciel wbrew pozorom nie jest szaleńcem, który obraża się na współczesny świat i jego udogodnienia. Ma nawet plan, jak przywrócić wiosce życie poprzez wykorzystanie jej naturalnego bogactwa. Protestuje on jednak przeciwko temu, aby w pogoni za tym co atrakcyjne dzięki swojej nowości i nowoczesności, nie zapominać o swoich źródłach, dbać o nie i podtrzymywać je.

Mimo wszystko obraz opustoszałego Lernasaru jest nie tylko smutny, ale także piękny. Petrosjan wspaniele oddaje surowy majestat gór, tajemniczość wyrzeźbionych w skale starych chaczkarów, dziką przyrodę, która może być niedostępna dla człowieka, ale może także dawać mu wytchnienie. Udaje mu się stworzyć w powieści niepowtarzalny klimat, który - nawet jeśli jest nieco mroczny i smutny - ma w sobie mnóstwo rzewnego uroku. Nie ma tu w zasadzie głównego bohatera. Postacią, która skupia na sobie największą uwagę, jest Saak Kamsarian, ale wydaje się, że Petrosjana interesuje raczej wyrastająca z jednego źródła wspólnota a nie indywidualność. Jednostka ma w tej wspólnocie swoje ważne miejsce jako łącznik między tym, co było, tym, co jest i tym, co ma przyjść. Podoba mi się na przykład sposób, w jaki Kamsarian myśli o swojej wsi - nie tylko jako o skansenie czy obiekcie turystycznym, ale bardziej jako o miejscu, gdzie ludzie żyli, budowali domy, kochali się i umierali. Dla niego likwidacja wsi to skazywanie na zapomnienie również wszystkich jej dawnych mieszkańców.
 Książka na pewno nie usatysfakcjonuje czytelników szukających wartkiej akcji. Opowieść Petrosjana toczy się raczej niespiesznie, tym bardziej, że autor pozwala swoim bohaterom snuć wspomnienia, sny, marzenia, zajmując w ten sposób sporo stronic książki. Niestety jedyne dostępne w języku polskim wydanie powieści pochodzi z 1986 roku. Szkoda, że przez prawie trzydzieści lat nie zdecydowano się na jej wznowienie. Pytania, które stawia Petrosjan, są przecież dalej aktualne: czy przypadkiem nie jesteśmy trochę zachłyśnięci tak zwanym postępem? Czy pędząc do przodu w nowoczesność nie tracimy czegoś po drodze? Petrosjan zachęca do tego, aby zatrzymać się, spojrzeć wstecz i uświadomić sobie, że nasze korzenie są częścią nas, czy nam się to podoba czy nie.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.