piątek, 17 lipca 2015

Spisek Agathy

Recenzja książki:

Agatha Christie, "Pasażer do Frankfurtu", przeł. Leszek Śliwa i Anna Pełech, Hachette, Warszawa 2002.

tytuł oryginału: Passenger to Frankfurt (ang.)
wydanie:
liczba stron: 248
ISBN: 83-7184-716-5

Średnia ocena "Pasażera do Frankfurtu" Agathy Christie na stronie BiblioNETki – zaledwie 3,6 – zaskoczyła mnie z początku. Fakt, sama czasami wystawiam jej książkom słabsze noty, ale to aż tak często się nie zdarza. Jeszcze przed rozpoczęciem lektury otrzymałam więc delikatne ostrzeżenie. Czy rzeczywiście powieść należy do grupy tych mniej udanych? Na pewno muszę przyznać, że jest dziwadełkiem, w którym to, co uważam za świetne miesza się z tym, co słabe, a nawet nieco żenujące. W zaprezentowaną w niej historię nie angażuje się ani Hercules Poirot, ani Jane Marple. Jest to opowieść szpiegowsko-sensacyjno-polityczna o wielkim spisku, ogarniającym swoim zasięgiem cały świat. 

"Pasażer do Frankfurtu" został opublikowany w roku 1970, co jest niezwykle istotne dla właściwego zrozumienia go i ocenienia. Po pierwsze, pisarka liczyła sobie wówczas już osiemdziesiąt lat. Weźmy więc pod uwagę, że był to schyłkowy okres jej twórczości, z czego właśnie mogła wynikać nieco gorsza jakość jej pracy. Po drugie, była najwidoczniej pod silnym wrażeniem rozruchów społecznych, jakie przetaczały się przez wiele krajów na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Wystarczy wspomnieć falę tego typu niepokojów we Francji, Stanach Zjednoczonych, ale także w Polsce i Czechosłowacji. Ich przyczyny nie zawsze były takie same, ale łączyło je jedno: duży udział ludzi młodych i studentów, wokół których skupia się fabuła powieści. O tym, co skłoniło Christie do podjęcia takiego tematu, informuje zresztą ona sama we wstępie: "Gazety. Codziennie rano mam przed oczyma gotowe scenariusze zamieszczane na pierwszych stronach gazet (...). Rodzi się strach. Strach przed tym, co niesie przyszłość. Nie tyle przed tym, co zdarza się każdego dnia, ile przed tym, co może się za tym kryć"[1].

 


Motywacja do podjęcia tematu spiskowego jest więc zrozumiała, jednak sposób jego realizacji niestety kuleje. Fabuła to miszmasz rozmaitych wątków i pomysłów: neonaziści, anarchiści, komuniści, handel bronią i narkotykami, zakamuflowane tuzy światowej finansjery, szaleni naukowcy ratujący świat albo niszczący go. Trochę za dużo tego wszystkiego. Problem stanowią także postacie. Niektóre z nich są tak przerysowane, że aż groteskowe; najlepszy przykład to Charlotte Krapp czy Robert Shoreham. Być może autorka nadała im takie cechy fizyczne, które miały wzmocnić wrażenie grozy, ale efekt niestety okazał się raczej komiczny. Śmieszno-straszne są też sceny, w których ci bohaterowie występują, czego przykładem może być pompatyczna kolacja na zamku Charlotty Krapp, nie wspominając o Staffordzie Nye wykrywającym wroga za pomocą... gry na flecie.

Obok tych karykaturalnych postaci możemy jednak spotkać także nakreślone bardzo udanie. Chodzi tu przede wszystkim o lady Matyldę Cleckheaton – ironiczną, nieco złośliwą, ale dobrotliwą starszą panią, bystrą obserwatorkę otaczającej ją rzeczywistości. Jej rozmowa ze Staffordem Nye w jednym z pierwszych rozdziałów należy chyba do najzabawniejszych dialogów, jakie miałam okazję czytać w utworach Królowej Kryminału. Przypuszczam też, że w wypowiedziach ciotki Matyldy – czy wręcz w całym obrazie tej postaci – autorka ukryła samą siebie, wyraziła swoje własne opinie i obawy na temat zmian politycznych i społecznych, jakie nastąpiły od czasów jej młodości. Oto przykład: "Moim zdaniem mamy zbyt wiele partii. To niepoważne. A już zwłaszcza nie podobają mi się ci okropni laburzyści – ciotka Matylda uniosła dumnie swój konserwatywny nos. – Za moich czasów nikomu przez myśl by nie przeszło, że można założyć Partię Pracy. Każdy by się tylko w głowę pukał. No, są jeszcze liberałowie, ma się rozumieć, ale to wymoczki. No i torysi, oczywiście, choć zabij mnie, ale nie wiem, czemu znowu przemianowali się na konserwatystów"[2]. 

Dzięki ciotce Matyldzie powieść zdecydowanie stała się ciekawsza. Ale wydaje mi się, że z punktu widzenia współczesnego czytelnika interesujące są również te fragmenty, które pozwalają poznać sposób myślenia przeciętnego, acz starszego wiekiem Anglika – z bagażem doświadczeń związanych z wojnami światowymi czy upadkiem brytyjskiego imperium kolonialnego – obserwującego sytuację polityczną na świecie u progu lat siedemdziesiątych XX wieku. Zapewne poszczególne dialogi odzwierciedlają obawy nie tylko samej Agathy Christie, ale i wielu współczesnych jej rodaków. Motywem nieustannie przewijającym się w rozmowach bohaterów jest strach przed bronią atomową. Spotkamy też ostrożne uwagi na temat postępującej integracji europejskiej. Dwadzieścia pięć lat po zakończeniu II wojny światowej wyraźnie dostrzegalny jest również resentyment wobec Niemiec: 

"(...) Zdaje pan sobie sprawę, że w Niemczech odnotowują niezwykły rozkwit neofaszyzmu?
– Chyba nie myśli pan poważnie, że Niemcy...
– Nie twierdzę, że stoją za tym wszystkim, ale mogliby z łatwością. Już to kiedyś robili. Przygotowywali wszystko z wyprzedzeniem kilkuletnim, planowali, zapinali na ostatni guzik. Niemcy są dobrzy w planowaniu. (...)
– Ale Niemcy wydawały się takim spokojnym i dobrze zarządzanym krajem.
– Oczywiście, ma pan rację. Ale na przykład w Ameryce Południowej aż się roi od młodych niemieckich neofaszystów (...)"[3].

To wszystko tworzy niezwykle ciekawą oprawę dla głównego wątku akcji. W zasadzie należałoby powiedzieć, że właśnie wypowiedzi bohaterów, które odzwierciedlają tło historyczne, obyczajowe i społeczne, są znacznie bardziej interesujące niż zagmatwane i surrealistyczne działania bohaterów. Dzięki nim – i ciotce Matyldzie – powieść jest nie tylko strawna, ale też intrygująca, choć prezentuje inne niż zwykle, mniej znane oblicze twórczości Agathy Christie.

[1] Agatha Christie, "Pasażer do Frankfurtu", przeł. Leszek Śliwa i Anna Pełech, wyd. Hachette, Warszawa 2002, s. 9-10.
[2] Tamże, s. 65.
[3] Tamże, s. 154.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

środa, 15 lipca 2015

Widok z Araratu

 Recenzja książki:

Monika Warneńska (właśc. Kazimiera Jelonkiewicz), "Ścieżką na Ararat", wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1977.


wydanie: drugie
liczba stron: 372

Chyba muszę ze wstydem przyznać, że – wbrew mądrości ludowej – oceniłam książkę "po okładce". No, dokładniej – po pierwszym rozdziale. Wrażenia po mniej więcej siedemdziesięciu stronach lektury mogłabym streścić w krótkim i pełnym zniechęcenia stwierdzeniu: "O nie...". Wydawało mi się, że autorka nie jest zdecydowana, o czym chce pisać – tu góra Ararat, tu muzeum w Erewanie, tu trochę o literaturze, tu przechadzka przez park, tu znów literatura. Na szczęście okazało się, że to tylko nieudany i chaotyczny wstęp do stosunkowo dobrej książki.

Monika Warneńska była do tej pory postacią zupełnie mi nieznaną. Dowiedziłam się jednak, że spod pióra tej pisarki i dziennikarki wyszło kilkadziesiąt książek, wśród których znalazły się zarówno powieści biograficzne i reportaże z podróży, jak i – uwaga! – korespondencja wojenna. Patrząc na zdjęcie miłej, siwiutkiej starszej pani trudno sobie wyobrazić, że w latach 1964-1975 Kazimiera Jelonkiewicz – bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko – przysyłała do polskiej i zagranicznej prasy relacje z wojny w Wietnamie. To właśnie Azja Południowo-Wschodnia była jej główną pasją, ale w twórczości tej autorki znajdziemy też prace poruszające zupełnie inną tematykę. 

Jedna z licznych podróży, jakie odbyła Warneńska, zaprowadziła ją do Armenii. Pamiętajmy, że "Ścieżką na Ararat" wydano w roku 1977. Sytuacja polityczna wyglądała wtedy inaczej niż dziś – Armenia nie była państwem niepodległym, ale stanowiła Socjalistyczną Republikę Radziecką. Niestety musiało się to odbić na treści książki. W wielu miejscach pisarka sugeruje niedwuznacznie, iż nowoczesne przemiany w Armenii w XX wieku są następstwem włączenia jej do Związku Radzieckiego i że właśnie dzięki takiej sytuacji politycznej kraj kwitnie pod względem gospodarczym i kulturowym. Ta propaganda miejscami jest męcząca, miejscami śmieszna. Najbardziej urzekł mnie fragment dotyczący Ormian przyjeżdżających z zagranicy do Eczmiadzyna (siedziby katolikosa, czyli zwierzchnika Kościoła ormiańskiego): "W Armenii radzieckiej ustalił się swoisty protokół lub rytuał pierwszych dni pobytu rodaków z zagranicy: najpierw składają oni wizytę przedstawicielowi władz partyjnych, który wita gości i wprowadza ich w główne problemy, jakimi żyje republika. Następna wizyta – u katolikosa w Eczmiadzynie"[1]. Chyba wolałabym nie wiedzieć, jak dokładnie wyglądało to "powitanie przez przedstawiciela władz partyjnych" i "wprowadzenie w problemy republiki"... Cóż, pozostaje cieszyć się, że są to dla Armenii czasy słusznie minione.




Nie ma co jednak biadolić nad tendencyjnością "Ścieżki na Ararat". Jest ona faktem, którego nie ominiemy i który po prostu musimy przyjąć jako konsekwencję ówczesnych uwarunkowań politycznych. Wtręty ideologiczne nie powinny przesłonić tego, co jest w niej wartościowe – obrazu historii i kultury ormiańskiej od czasów najdawniejszych. Ta podróż w czasie odbywa się bez zbędnego brnięcia w szczegóły, a więc w sposób przystępny dla czytelnika słabiej zorientowanego w historii. Zwraca też uwagę piękna polszczyzna, którą posługuje się Monika Warneńska – nieco staroświecka, może momentami trochę zbyt egzaltowana, ale jednocześnie staranna i przemyślana. Wyraźne jest także sympatia dla kraju i ludzi, zachwyt nad ormiańską literaturą i sztuką oraz erudycja pisarki, często posługującej się cytatami i nawiązaniami do rozmaitych dzieł literackich i historycznych. 

W ogólnej ocenie książki Moniki Warneńskiej trzeba uwzględniać fakt, iż po "odsianiu" całej warstwy propagandowej, po zignorowaniu ilustracji przedstawiających Ormian radośnie witających żołnierzy Armii Czerwonej w 1920 r., po przymknięciu oka na chaotyczny wstęp – otrzymujemy ciekawą i barwną relację o historii Hajastanu. Pozostawia ona w czytelniku to, co najważniejsze – nutkę podziwu dla kraju i jego kultury, świadomość jego bogactwa i niezwykle głębokich korzeni. Jeśli Polacy szczycą się (słusznie) tym, że potrafili zachować swoją kulturę i tożsamość w warunkach rozbiorów, rusyfikacji i germanizacji – co powiedzieć o Ormianach, których kraj był przez całe stulecia zabawką w rękach sąsiednich mocarstw, którzy stawali się ofiarami wojen, przesiedleń i rzezi? Książka Moniki Warneńskiej roztacza przed nami obrazy politycznej i kulturowej świetności Armenii, ale także przypomina o epizodach najbardziej bolesnych. W czasach fascynacji kulturą Zachodu może warto zwrócić uwagę także na Wschód i przypomnieć sobie o bogactwie cywilizacji kwitnącej w cieniu góry Ararat.

[1] Monika Warneńska, "Ścieżką na Ararat", wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1977, s. 135.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).