piątek, 17 lipca 2015

Spisek Agathy

Recenzja książki:

Agatha Christie, "Pasażer do Frankfurtu", przeł. Leszek Śliwa i Anna Pełech, Hachette, Warszawa 2002.

tytuł oryginału: Passenger to Frankfurt (ang.)
wydanie:
liczba stron: 248
ISBN: 83-7184-716-5

Średnia ocena "Pasażera do Frankfurtu" Agathy Christie na stronie BiblioNETki – zaledwie 3,6 – zaskoczyła mnie z początku. Fakt, sama czasami wystawiam jej książkom słabsze noty, ale to aż tak często się nie zdarza. Jeszcze przed rozpoczęciem lektury otrzymałam więc delikatne ostrzeżenie. Czy rzeczywiście powieść należy do grupy tych mniej udanych? Na pewno muszę przyznać, że jest dziwadełkiem, w którym to, co uważam za świetne miesza się z tym, co słabe, a nawet nieco żenujące. W zaprezentowaną w niej historię nie angażuje się ani Hercules Poirot, ani Jane Marple. Jest to opowieść szpiegowsko-sensacyjno-polityczna o wielkim spisku, ogarniającym swoim zasięgiem cały świat. 

"Pasażer do Frankfurtu" został opublikowany w roku 1970, co jest niezwykle istotne dla właściwego zrozumienia go i ocenienia. Po pierwsze, pisarka liczyła sobie wówczas już osiemdziesiąt lat. Weźmy więc pod uwagę, że był to schyłkowy okres jej twórczości, z czego właśnie mogła wynikać nieco gorsza jakość jej pracy. Po drugie, była najwidoczniej pod silnym wrażeniem rozruchów społecznych, jakie przetaczały się przez wiele krajów na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Wystarczy wspomnieć falę tego typu niepokojów we Francji, Stanach Zjednoczonych, ale także w Polsce i Czechosłowacji. Ich przyczyny nie zawsze były takie same, ale łączyło je jedno: duży udział ludzi młodych i studentów, wokół których skupia się fabuła powieści. O tym, co skłoniło Christie do podjęcia takiego tematu, informuje zresztą ona sama we wstępie: "Gazety. Codziennie rano mam przed oczyma gotowe scenariusze zamieszczane na pierwszych stronach gazet (...). Rodzi się strach. Strach przed tym, co niesie przyszłość. Nie tyle przed tym, co zdarza się każdego dnia, ile przed tym, co może się za tym kryć"[1].

 


Motywacja do podjęcia tematu spiskowego jest więc zrozumiała, jednak sposób jego realizacji niestety kuleje. Fabuła to miszmasz rozmaitych wątków i pomysłów: neonaziści, anarchiści, komuniści, handel bronią i narkotykami, zakamuflowane tuzy światowej finansjery, szaleni naukowcy ratujący świat albo niszczący go. Trochę za dużo tego wszystkiego. Problem stanowią także postacie. Niektóre z nich są tak przerysowane, że aż groteskowe; najlepszy przykład to Charlotte Krapp czy Robert Shoreham. Być może autorka nadała im takie cechy fizyczne, które miały wzmocnić wrażenie grozy, ale efekt niestety okazał się raczej komiczny. Śmieszno-straszne są też sceny, w których ci bohaterowie występują, czego przykładem może być pompatyczna kolacja na zamku Charlotty Krapp, nie wspominając o Staffordzie Nye wykrywającym wroga za pomocą... gry na flecie.

Obok tych karykaturalnych postaci możemy jednak spotkać także nakreślone bardzo udanie. Chodzi tu przede wszystkim o lady Matyldę Cleckheaton – ironiczną, nieco złośliwą, ale dobrotliwą starszą panią, bystrą obserwatorkę otaczającej ją rzeczywistości. Jej rozmowa ze Staffordem Nye w jednym z pierwszych rozdziałów należy chyba do najzabawniejszych dialogów, jakie miałam okazję czytać w utworach Królowej Kryminału. Przypuszczam też, że w wypowiedziach ciotki Matyldy – czy wręcz w całym obrazie tej postaci – autorka ukryła samą siebie, wyraziła swoje własne opinie i obawy na temat zmian politycznych i społecznych, jakie nastąpiły od czasów jej młodości. Oto przykład: "Moim zdaniem mamy zbyt wiele partii. To niepoważne. A już zwłaszcza nie podobają mi się ci okropni laburzyści – ciotka Matylda uniosła dumnie swój konserwatywny nos. – Za moich czasów nikomu przez myśl by nie przeszło, że można założyć Partię Pracy. Każdy by się tylko w głowę pukał. No, są jeszcze liberałowie, ma się rozumieć, ale to wymoczki. No i torysi, oczywiście, choć zabij mnie, ale nie wiem, czemu znowu przemianowali się na konserwatystów"[2]. 

Dzięki ciotce Matyldzie powieść zdecydowanie stała się ciekawsza. Ale wydaje mi się, że z punktu widzenia współczesnego czytelnika interesujące są również te fragmenty, które pozwalają poznać sposób myślenia przeciętnego, acz starszego wiekiem Anglika – z bagażem doświadczeń związanych z wojnami światowymi czy upadkiem brytyjskiego imperium kolonialnego – obserwującego sytuację polityczną na świecie u progu lat siedemdziesiątych XX wieku. Zapewne poszczególne dialogi odzwierciedlają obawy nie tylko samej Agathy Christie, ale i wielu współczesnych jej rodaków. Motywem nieustannie przewijającym się w rozmowach bohaterów jest strach przed bronią atomową. Spotkamy też ostrożne uwagi na temat postępującej integracji europejskiej. Dwadzieścia pięć lat po zakończeniu II wojny światowej wyraźnie dostrzegalny jest również resentyment wobec Niemiec: 

"(...) Zdaje pan sobie sprawę, że w Niemczech odnotowują niezwykły rozkwit neofaszyzmu?
– Chyba nie myśli pan poważnie, że Niemcy...
– Nie twierdzę, że stoją za tym wszystkim, ale mogliby z łatwością. Już to kiedyś robili. Przygotowywali wszystko z wyprzedzeniem kilkuletnim, planowali, zapinali na ostatni guzik. Niemcy są dobrzy w planowaniu. (...)
– Ale Niemcy wydawały się takim spokojnym i dobrze zarządzanym krajem.
– Oczywiście, ma pan rację. Ale na przykład w Ameryce Południowej aż się roi od młodych niemieckich neofaszystów (...)"[3].

To wszystko tworzy niezwykle ciekawą oprawę dla głównego wątku akcji. W zasadzie należałoby powiedzieć, że właśnie wypowiedzi bohaterów, które odzwierciedlają tło historyczne, obyczajowe i społeczne, są znacznie bardziej interesujące niż zagmatwane i surrealistyczne działania bohaterów. Dzięki nim – i ciotce Matyldzie – powieść jest nie tylko strawna, ale też intrygująca, choć prezentuje inne niż zwykle, mniej znane oblicze twórczości Agathy Christie.

[1] Agatha Christie, "Pasażer do Frankfurtu", przeł. Leszek Śliwa i Anna Pełech, wyd. Hachette, Warszawa 2002, s. 9-10.
[2] Tamże, s. 65.
[3] Tamże, s. 154.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

środa, 15 lipca 2015

Widok z Araratu

 Recenzja książki:

Monika Warneńska (właśc. Kazimiera Jelonkiewicz), "Ścieżką na Ararat", wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1977.


wydanie: drugie
liczba stron: 372

Chyba muszę ze wstydem przyznać, że – wbrew mądrości ludowej – oceniłam książkę "po okładce". No, dokładniej – po pierwszym rozdziale. Wrażenia po mniej więcej siedemdziesięciu stronach lektury mogłabym streścić w krótkim i pełnym zniechęcenia stwierdzeniu: "O nie...". Wydawało mi się, że autorka nie jest zdecydowana, o czym chce pisać – tu góra Ararat, tu muzeum w Erewanie, tu trochę o literaturze, tu przechadzka przez park, tu znów literatura. Na szczęście okazało się, że to tylko nieudany i chaotyczny wstęp do stosunkowo dobrej książki.

Monika Warneńska była do tej pory postacią zupełnie mi nieznaną. Dowiedziłam się jednak, że spod pióra tej pisarki i dziennikarki wyszło kilkadziesiąt książek, wśród których znalazły się zarówno powieści biograficzne i reportaże z podróży, jak i – uwaga! – korespondencja wojenna. Patrząc na zdjęcie miłej, siwiutkiej starszej pani trudno sobie wyobrazić, że w latach 1964-1975 Kazimiera Jelonkiewicz – bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko – przysyłała do polskiej i zagranicznej prasy relacje z wojny w Wietnamie. To właśnie Azja Południowo-Wschodnia była jej główną pasją, ale w twórczości tej autorki znajdziemy też prace poruszające zupełnie inną tematykę. 

Jedna z licznych podróży, jakie odbyła Warneńska, zaprowadziła ją do Armenii. Pamiętajmy, że "Ścieżką na Ararat" wydano w roku 1977. Sytuacja polityczna wyglądała wtedy inaczej niż dziś – Armenia nie była państwem niepodległym, ale stanowiła Socjalistyczną Republikę Radziecką. Niestety musiało się to odbić na treści książki. W wielu miejscach pisarka sugeruje niedwuznacznie, iż nowoczesne przemiany w Armenii w XX wieku są następstwem włączenia jej do Związku Radzieckiego i że właśnie dzięki takiej sytuacji politycznej kraj kwitnie pod względem gospodarczym i kulturowym. Ta propaganda miejscami jest męcząca, miejscami śmieszna. Najbardziej urzekł mnie fragment dotyczący Ormian przyjeżdżających z zagranicy do Eczmiadzyna (siedziby katolikosa, czyli zwierzchnika Kościoła ormiańskiego): "W Armenii radzieckiej ustalił się swoisty protokół lub rytuał pierwszych dni pobytu rodaków z zagranicy: najpierw składają oni wizytę przedstawicielowi władz partyjnych, który wita gości i wprowadza ich w główne problemy, jakimi żyje republika. Następna wizyta – u katolikosa w Eczmiadzynie"[1]. Chyba wolałabym nie wiedzieć, jak dokładnie wyglądało to "powitanie przez przedstawiciela władz partyjnych" i "wprowadzenie w problemy republiki"... Cóż, pozostaje cieszyć się, że są to dla Armenii czasy słusznie minione.




Nie ma co jednak biadolić nad tendencyjnością "Ścieżki na Ararat". Jest ona faktem, którego nie ominiemy i który po prostu musimy przyjąć jako konsekwencję ówczesnych uwarunkowań politycznych. Wtręty ideologiczne nie powinny przesłonić tego, co jest w niej wartościowe – obrazu historii i kultury ormiańskiej od czasów najdawniejszych. Ta podróż w czasie odbywa się bez zbędnego brnięcia w szczegóły, a więc w sposób przystępny dla czytelnika słabiej zorientowanego w historii. Zwraca też uwagę piękna polszczyzna, którą posługuje się Monika Warneńska – nieco staroświecka, może momentami trochę zbyt egzaltowana, ale jednocześnie staranna i przemyślana. Wyraźne jest także sympatia dla kraju i ludzi, zachwyt nad ormiańską literaturą i sztuką oraz erudycja pisarki, często posługującej się cytatami i nawiązaniami do rozmaitych dzieł literackich i historycznych. 

W ogólnej ocenie książki Moniki Warneńskiej trzeba uwzględniać fakt, iż po "odsianiu" całej warstwy propagandowej, po zignorowaniu ilustracji przedstawiających Ormian radośnie witających żołnierzy Armii Czerwonej w 1920 r., po przymknięciu oka na chaotyczny wstęp – otrzymujemy ciekawą i barwną relację o historii Hajastanu. Pozostawia ona w czytelniku to, co najważniejsze – nutkę podziwu dla kraju i jego kultury, świadomość jego bogactwa i niezwykle głębokich korzeni. Jeśli Polacy szczycą się (słusznie) tym, że potrafili zachować swoją kulturę i tożsamość w warunkach rozbiorów, rusyfikacji i germanizacji – co powiedzieć o Ormianach, których kraj był przez całe stulecia zabawką w rękach sąsiednich mocarstw, którzy stawali się ofiarami wojen, przesiedleń i rzezi? Książka Moniki Warneńskiej roztacza przed nami obrazy politycznej i kulturowej świetności Armenii, ale także przypomina o epizodach najbardziej bolesnych. W czasach fascynacji kulturą Zachodu może warto zwrócić uwagę także na Wschód i przypomnieć sobie o bogactwie cywilizacji kwitnącej w cieniu góry Ararat.

[1] Monika Warneńska, "Ścieżką na Ararat", wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1977, s. 135.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

czwartek, 4 czerwca 2015

Ormiański skarb

Recenzja książki:

Wardges Petrosjan, "Samotny orzech", przeł. z ros. Danuta Wawiłow, Wydawnictwo TPPR "Współpraca", Warszawa 1986.
tytuł oryginału: Մենավոր ընկուզենին (orm.)
wydanie: pierwsze
liczba stron: 311
ISBN: 8370180388
 

Świadomość, że z miliardów książek opublikowanych na całym świecie będziemy w stanie przeczytać tylko skromny wycinek, jest przygnębiająca. Mnóstwo mądrych, pięknych, wartościowych lektur umknie nam między innymi dlatego, że powstały gdzieś w odległym końcu świata, w kraju niezbyt "modnym", w języku, który nie jest na tyle popularny, żeby kształciło się w nim wielu tłumaczy.

Na szczęście taki właśnie nieco zagubiony skarb wpadł niedawno w moje ręce, choć nie był to do końca przypadek, a raczej efekt świadomych poszukiwań. "Samotny orzech" to późna praca ormiańskiego pisarza Wardgesa Petrosjana - powstała w latach 1979-1980, kiedy Armenia była w dalszym ciągu częścią Związku Radzieckiego. Spotkamy więc tutaj wzmianki i o kołchozach, i o partii, ale - bez obaw - nie ma mowy o jakiejś natrętnej propagandzie ideologicznej. Jest natomiast Armenia, są Ormianie, a także pytania o to, czym dla człowieka są jego korzenie, jego przeszłość nie tylko jako jednostki, ale również jako części większej zbiorowości.

Powieść opowiada o górskiej wiosce Lernasar, z której niemal wszyscy już wyjechali, zachęcani zresztą do tego przez władze. Nie wszyscy dali się jednak zwieść obietnicom życia w nowoczesnych mieszkaniach z wszelkimi wygodami. Kilkanaście osób pozostało w wiosce szczycącej się swoją tysiącletnią historią. Obraz, który autor kreśli przed oczami czytelnika, jest zdecydowanie przykry i melancholijny: opuszczona kuźnia, walące się domy, stara i rozpadająca się kaplica, droga obficie porośnięta fiołkami, ponieważ nikt po niej nie chodzi, szkoła, do której uczęszcza już zaledwie sześcioro dzieci. Walka miejscowego nauczyciela, Saaka Kamsariana, o uratowanie wioski przed całkowitą i oficjalną likwidacją wydaje się być z góry skazana na niepowodzenie. Ludzie z jednej strony kpią z Kamsariana i z jego donkiszoterii, ale z drugiej podziwiają go za występowanie w obronie czegoś, co wielu z nich już dawno straciło z pola widzenia - w obronie ich własnych korzeni. Nauczyciel wbrew pozorom nie jest szaleńcem, który obraża się na współczesny świat i jego udogodnienia. Ma nawet plan, jak przywrócić wiosce życie poprzez wykorzystanie jej naturalnego bogactwa. Protestuje on jednak przeciwko temu, aby w pogoni za tym co atrakcyjne dzięki swojej nowości i nowoczesności, nie zapominać o swoich źródłach, dbać o nie i podtrzymywać je.

Mimo wszystko obraz opustoszałego Lernasaru jest nie tylko smutny, ale także piękny. Petrosjan wspaniele oddaje surowy majestat gór, tajemniczość wyrzeźbionych w skale starych chaczkarów, dziką przyrodę, która może być niedostępna dla człowieka, ale może także dawać mu wytchnienie. Udaje mu się stworzyć w powieści niepowtarzalny klimat, który - nawet jeśli jest nieco mroczny i smutny - ma w sobie mnóstwo rzewnego uroku. Nie ma tu w zasadzie głównego bohatera. Postacią, która skupia na sobie największą uwagę, jest Saak Kamsarian, ale wydaje się, że Petrosjana interesuje raczej wyrastająca z jednego źródła wspólnota a nie indywidualność. Jednostka ma w tej wspólnocie swoje ważne miejsce jako łącznik między tym, co było, tym, co jest i tym, co ma przyjść. Podoba mi się na przykład sposób, w jaki Kamsarian myśli o swojej wsi - nie tylko jako o skansenie czy obiekcie turystycznym, ale bardziej jako o miejscu, gdzie ludzie żyli, budowali domy, kochali się i umierali. Dla niego likwidacja wsi to skazywanie na zapomnienie również wszystkich jej dawnych mieszkańców.
 Książka na pewno nie usatysfakcjonuje czytelników szukających wartkiej akcji. Opowieść Petrosjana toczy się raczej niespiesznie, tym bardziej, że autor pozwala swoim bohaterom snuć wspomnienia, sny, marzenia, zajmując w ten sposób sporo stronic książki. Niestety jedyne dostępne w języku polskim wydanie powieści pochodzi z 1986 roku. Szkoda, że przez prawie trzydzieści lat nie zdecydowano się na jej wznowienie. Pytania, które stawia Petrosjan, są przecież dalej aktualne: czy przypadkiem nie jesteśmy trochę zachłyśnięci tak zwanym postępem? Czy pędząc do przodu w nowoczesność nie tracimy czegoś po drodze? Petrosjan zachęca do tego, aby zatrzymać się, spojrzeć wstecz i uświadomić sobie, że nasze korzenie są częścią nas, czy nam się to podoba czy nie.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

wtorek, 26 maja 2015

O tym, jak Moskale świętego powiesili

 Recenzja książki:

Władysław Kluz, "Dyktator Romuald Traugutt", Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1986.

wydanie: drugie
liczba stron: 296
ISBN: 83-85401-44-X


Była kiedyś lekcja historii o powstaniu styczniowym... Jak to się zwykle w szkole zdarza, jedni zbyli temat ziewnięciem, inni zastosowali się do zasady Z-Z-Z (zakuli, zdali i zapomnieli), jeszcze inni z pasją zagłębili się w problem. Jeśli ktoś nieco pilniej studiował podręcznik, może zapamiętał ilustrację przedstawiającą młodego człowieka o bardzo poważnym wyrazie twarzy, w okularach-lenonkach i z zabójczym wąsikiem (na niektórych zdjęciach ma też bródkę à la Johnny Depp). Otóż ten posępny mężczyzna ze zdjęcia to Romuald Traugutt, dyktator powstania styczniowego. 


Poświęcona tej postaci książka Władysława Kluza nie jest typową biografią. Owszem, opowiada ona o życiu i działalności przywódcy powstania, opiera się na solidnych źródłach i skrupulatnie przytacza treść autentycznych dokumentów oraz listów. Dzięki nim możemy zapoznać się nie tylko z życiowymi perypetiami głównego bohatera, ale też zajrzeć za kulisy powstańczej dyplomacji, organizacji wojsk, konspiracji. Moim zdaniem ta część pracy autora jest najbardziej wartościowa i bez zarzutu. Jeśli jednak czytelnik chciałby poznać w miarę obiektywne spojrzenie na Romualda Traugutta, powinien chyba sięgnąć do innych źródeł: autor wyraźnie idealizuje go w taki sposób, że jego książka powinna raczej należeć do kategorii "hagiografia", a nie "biografia". Ta gloryfikacja może z początku razić i wydawać się zbyt nachalna, staje się jednak zrozumiała, jeśli uwzględnimy fakt, że pisarz zaangażowany był w przygotowywanie procesu beatyfikacyjnego dyktatora! Ostatni przywódca powstania był zagorzałym katolikiem i traktował swoją funkcję jako rodzaj misji od Boga. Wiele jest więc w książce odniesień do wiary, wzniosłych słów i patosu religijnego, co - rozumiem - nie każdemu może odpowiadać. Myślę jednak, że należy wziąć poprawkę na trzy rzeczy: autor był zakonnikiem (karmelitą), za cel postawił sobie udowodnienie świętości dyktatora, a w życiu samego Traugutta wiara była tak istotnym i poważnie traktowanym elementem, że trudno byłoby tę kwestię pominąć lub przemilczeć w jego biografii. Swoją drogą, Władysław Kluz wpisał się w długi szereg autorów, polityków, dowódców wojskowych, którzy - niezależnie od własnych przekonań politycznych - uważali dyktatora za wzór cnót wszelakich. Czy miało to pokrycie w rzeczywistości?

Jestem zwolenniczką teorii, że na tzw. bohaterów narodowych musimy patrzeć realistycznie, trochę ich "odbrązowić" i pozwolić im zejść z piedestału. W końcu historię tworzą zwykli ludzie, którzy potrafią swoim postępowaniem zasłużyć na podziw i szacunek, ale zdarza im się też popełnić głupotę (że wspomnę dla przykładu złośliwe plotki na temat Kościuszki, który pod Maciejowicami ponoć był pijany w sztok, czy Piłsudskiego, który różne rzeczy w polityce wyczyniał, a do tego potrafił dość soczyście zakląć). Zaakceptujmy fakt: ideałów nie ma. Niejeden próbowałby może znaleźć "haki" na Traugutta. Spróbujmy. Służył w rosyjskiej armii? Owszem, dzięki temu powstanie styczniowe zyskało doświadczonego oficera. Był surowy, małomówny, zamknięty w sobie i nieprzystępny? Niestety, życie go nie rozpieszczało. Wychowywał się bez matki, a w latach 1859-1860 w ciągu kilku miesięcy stracił żonę, dwójkę dzieci oraz babkę, która miała ogromny wpływ na jego życie. W 1862 r. stracił jeszcze jedno dziecko. Po czymś takim człowiek zwykle nie tryska humorem. Był fanatykiem religijnym? Być może, ale nie na tyle, żeby pozostawać ślepym i głuchym na inne sprawy. Nie zgodził się na przykład na wysłanie do Rzymu pieniędzy na zakończenie kanonizacji jednego z polskich świętych, ponieważ miał świadomość, że środki te były o wiele bardziej potrzebne do dalszego prowadzenia powstania. Można nieco ironicznie powiedzieć, że chyba zabrakło mu czasu, żeby trochę więcej i poważniej "nagrzeszyć" - w końcu w chwili śmierci miał dopiero 38 lat. O jego postawie wymownie świadczy sposób, w jaki zakończył życie. Zdradzony i aresztowany w wyniku donosu, sam nie zdradził nikogo i zeznawał tylko o własnej działalności w powstaniu.

Nie chciałabym unosić się na koniec tej recenzji jakimś górnolotnym patriotyzmem, pełnym gładkich, ale pustych słów. Myślę jednak, że warto zatrzymać się na moment nad historią tego człowieka, doceniając jego faktyczne poświęcenie, determinację, a przede wszystkim poczucie odpowiedzialności, jakich wypadałoby tylko życzyć naszym obecnym politykom ze wszystkich możliwych partii i stronnictw. Święty czy nie, na taki moment uwagi Traugutt na pewno zasłużył.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

poniedziałek, 25 maja 2015

Kropla rosy w potoku ognia

Recenzja książki:

św. Jan od Krzyża, "Pieśń duchowa", przeł. Bernard Smyrak, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2010.

tytuł oryginalny: Cántico espiritual (hiszp.)
wydanie: 
liczba stron: 376
ISBN: 9788376040783


Czy można zakochać się w kimś, kogo się nigdy nie widziało? Co więcej - w kimś, kto ukrywa się przed nami i każe się szukać? Zakochać się tak, że ludzie postronni uważają nas za szalonych? Zatracić się w tym zakochaniu tak bardzo, że świat przestaje dla nas istnieć? No i wreszcie, co o takim stanie zakochania może wiedzieć hiszpański mnich, karmelita żyjący w XVI wieku? Ano może. Szczególnie jeśli pisze o "zakochaniu się" człowieka w Bogu i Boga w człowieku, a nawet o duchowych zaręczynach i duchowym małżeństwie. Brzmi dziwnie, to prawda. Ale prawdą jest też to, że takie "szaleństwo miłości" nieobce było wielu mistykom, nie tylko chrześcijańskim. Zgodnie ze słowami św. Jana od Krzyża "więź miłości (...) tak mocno ujmuje Boga i duszę, że łączy, przemienia i czyni ich jednym przez miłość. Dzieje się to w takim stopniu, że chociaż co do istoty są odmienni, to jednak co do chwały i wyglądu dusza wydaje się być Bogiem, a Bóg duszą"[1]. Dzięki miłości dusza jednoczy się z Bogiem. Staje się Bogiem! I to mistyczne zjednoczenie jest tematem "Pieśni duchowej".

Nawiązując do biblijnej "Pieśni nad Pieśniami", św. Jan od Krzyża pisze o Oblubienicy, czyli duszy człowieka, poszukującej Oblubieńca, którym jest Bóg. Książka rozpoczyna się od 40 strof poematu, który następnie jest przez autora komentowany wers po wersie. Tęsknota duszy za Bogiem skłania ją do podjęcia poszukiwań Ukochanego. Święty Jan daje jej nawet pewne drogowskazy na tej drodze, mówiąc: "duszo (...) wiedz o tym, że ty sama jesteś schronieniem, gdzie On przebywa, ty sama jesteś Jego ustroniem i miejscem tajemnym, gdzie On się ukrywa"[2]. Dusza ma więc poszukiwać Boga w swoim własnym wnętrzu. Jak tam dotrzeć? "Przez wiarę i miłość (...). Te dwie cnoty są przewodnikami ślepego i zaprowadzą cię tam, gdzie sama nigdy byś dojść nie mogła, czyli do tego ukrycia, gdzie Bóg przebywa"[3]. Jan wielokrotnie ilustruje swoje myśli cytatami z Pisma Świętego, ale znacznie bardziej urokliwe są liczne przykłady, jakie czerpie ze świata przyrody. Te porównania i obrazy świadczą o ogromnej wrażliwości i otwartości autora na piękno otaczającego go świata. W końcu, jak sam stwierdza, "stworzenia są śladem przejścia Bożego, noszącymi na sobie ślady Jego wielkości, potęgi, mądrości (...)"[4].



Nie wiem, czy jest sposób, żeby obiektywnie ocenić "Pieśń duchową". Zwykle to czytelnik stawia autorowi i jego książkom określone wymagania. Jeden żąda wartkiej akcji, inny ciekawie nakreślonych postaci, jeszcze inny najchętniej wyciąłby z tekstu wszystkie opisy przyrody. Tymczasem z "Pieśnią duchową" jest chyba odwrotnie. To do niej czytelnik musi się dostosować. To ona wymaga od czytelnika ciszy i skupienia, bo tylko wtedy może w pełni odsłonić swoje prawdziwe bogactwo. Zdecydowanie nie jest to książka prosta, lecz raczej jedna z tych, które czyta się powoli, tak aby pozwolić jej słowom "przegryźć się" do umysłu, ale także i do serca. Wielokrotnie zdarzało mi się cofać o kilka stron, żeby przeczytać jakiś fragment jeszcze raz. Równie często zatrzymywałam się, żeby wynotować te cytaty, które najbardziej do mnie przemówiły. Pod względem literackim uderza wyjątkowe piękno tekstu. Pierwotna wersja językowa należy do perełek literatury hiszpańskiej. Choć nie jestem w stanie poznać "Pieśni duchowej" w oryginale - czego bardzo żałuję - doceniam jednak wysiłek tłumacza, Bernarda Smyraka, któremu udało się sprawić, że po polsku tekst brzmi wyjątkowo.

Nie próbuję nawet oceniać czy podsumowywać tego dzieła pod względem jego wartości duchowej. Najlepiej o niej zaświadcza to, że klasztory karmelitów, mimo surowej reguły tego zakonu, nie świecą pustkami, a długi szereg ludzi od czasów św. Jana od Krzyża decyduje się budować swoje życie na przesłaniu, jakie niesie "Pieśń duchowa". Może wynika to stąd, że Jan nie zanudza skomplikowanymi i niezrozumiałymi wywodami teologicznymi? Może stąd, że nie wytyka wszystkich grzeszków i występków człowieka i nie straszy ogniem piekielnym? Może w końcu stąd, że pisze o swoich własnych przeżyciach i doświadczeniach? Bóg św. Jana od Krzyża nie jest skomplikowaną konstrukcją filozoficzną, nie jest też groźnym i nieugiętym sędzią. Jest czystą i najdoskonalszą miłością, która "pochłania duszę w siebie z większą skutecznością i siłą niż potok ognia kroplę rannej rosy ulatniającej się w powietrzu"[5]. Taka miłość nie ulega dezaktualizacji, nic więc dziwnego, że również dzieło św. Jana pozostaje aktualne, mimo że powstało ponad 400 lat temu.

[1] Św. Jan od Krzyża, "Pieśń duchowa", przeł. Bernard Smyrak, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2010, s. 281.
[2] Tamże, s. 27.
[3] Tamże, s. 30.
[4] Tamże, s. 83.
[5] Tamże, s. 282. 


Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

Mejd in Czajna

Recenzja książki:

Pu Yi, "Byłem ostatnim cesarzem Chin", przeł. Jolanta Mach, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1988.


oryginalny tytuł: "From Emperor to Citizen. An Autobiography of Aisin-Gioro Pu Yi" (ang.)
wydanie: pierwsze
liczba stron:208 (t. I);  200 (t. II)
ISBN: 8321807453 (t. I); 8321807860 (t. II)


Przedziwna książka...

Sięgnęłam po nią, ponieważ zaintrygowało mnie znalezione w Internecie czarno-białe zdjęcie małego chłopca ubranego w tradycyjną chińską szatę i wyglądającego tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Był to ostatni cesarz Chin, Pu Yi, który objął władzę jako dwulatek w 1908 roku. 


Jego autobiografia składa się z dwóch tomów i koncentruje się głównie na wydarzeniach z lat 1906-1959. Przeprowadza nas stopniowo przez wyjątkowo zawiłe losy autora: cesarza obalonego w wyniku rewolucji, następnie polityka współpracującego z Japończykami, sądzonego za zbrodnie wojenne i więzionego po II wojnie światowej, a później wzorowego obywatela Chin Ludowych. Warstwa polityczno-historyczna dominuje w książce i okazuje się zdecydowanie ciężkostrawna. Przyznam, że szybko zagubiłam się w gąszczu nazwisk i zupełnie straciłam orientację, po której stronie sceny politycznej stała dana postać.

Największą konsternację wzbudziła we mnie jednak sama osoba cesarza. Z każdym kolejnym rozdziałem zmieniał się mój stosunek do tego małego, słodkiego chłopaczka ze zdjęcia - od życzliwego zainteresowania i współczucia poprzez zaskoczenie i lekkie zniesmaczenie aż po podejrzliwość. Wszelkie wątpliwości na temat charakteru tej dziwnej autobiografii rozwiewa tom drugi, w którym Pu Yi opisuje swoje dzieje powojenne - jako więźnia poddawanego "reedukacji" w nowym, ludowym państwie chińskim. Czytelnik otrzymuje końską dawkę maoistycznej propagandy, która byłaby nawet ciekawa jako zjawisko historyczne, gdyby nie to, że po kilku rozdziałach wizja idealnego państwa komunistycznego zaczyna przyprawiać o mdłości. Chodziło o ukazanie przemiany z bezużytecznego pasożyta i zdrajcy, jakim był niegdyś cesarz, w uświadomionego ideologicznie członka wielkiej wspólnoty tworzonej przez masy pracujące chińskich miast i wsi. Gdzie w tym wszystkim jest człowiek o imieniu Pu Yi? Które z jego wypowiedzi i opinii zawartych w książce są szczere, a które podyktowane potrzebami propagandy? Tego czytelnik nie dowie się na pewno. Nie dowie się również zbyt wiele na temat życia rodzinnego bohatera. Owszem, żony, siostry, bracia i rodzice zostali wymienieni, ale giną w tłumie rozmaitych generałów, ministrów, doradców, kamerdynerów itd. Uderzający jest fakt, że o ile w tomie drugim autor poświęca sporo miejsca problemowi prania brudnej bielizny i sklejania kartonowych pudełek, o tyle informację o tym, że jego żona wniosła o rozwód podaje zupełnie mimochodem. Sądzę, że ta autobiografia mogłaby być wdzięcznym materiałem badawczym dla psychologa. Pewnie pozwoliłaby wykazać, jaki wpływ na psychikę człowieka ma fakt, iż od urodzenia jego losami sterują inni. Jeśli uwzględnimy to, że niemal na każdym etapie życia Pu Yi był więźniem, że otaczała go nieustannie atmosfera zagrożenia, niepewności i obawy o własne życie, łatwo dojść do wniosku, iż w takich warunkach nie może ukształtować się normalny i zdrowy psychicznie człowiek.

"Byłem ostatnim cesarzem Chin" raczej nie jest pozycją do czytania dla odprężenia i relaksu przy kawie, można ją natomiast potraktować jako wartościowe źródło historyczne. Pytanie tylko, o czym dzisiaj informuje nas to źródło? Bo na pewno nie o prawdziwej historii autora. Dostarcza natomiast świetnych przykładów działania komunistycznej indoktrynacji i propagandy. Pozostaje jeszcze kwestia, czy Pu Yi był ofiarą, czy narzędziem tej politycznej manipulacji? Czy może i jednym, i drugim?


Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione).

Nie taka była umowa, Agatho (?)

Recenzja książki:

Agatha Christie, "Tajemniczy pan Quin", przeł. Agnieszka Bihl, wyd. Hachette, Warszawa 2002.

tytuł oryginalny: The Mysterious Mr Quin (ang.)
wydanie: 
liczba stron: 
ISBN:


Jeszcze nie zdarzyło mi się utknąć tak długo przy lekturze książki Agathy Christie. Dwa tygodnie. Ale też i książka jest nietypowa. Nie ma Herkulesa Poirot, nie ma Jane Marple, nie ma jednego, solidnego i krwistego morderstwa, którego sprawca zostałby sprytnie zidentyfikowany po całej serii przesłuchań i wnikliwym procesie dedukcji... Nie chcę być marudą i odbierać autorowi prawa do wprowadzania nowych postaci, nowych wątków, nowych pomysłów, nowych rozwiązań. To w końcu przecież raczej zaleta autora, że potrafi być bardziej giętki i urozmaica swoją twórczość w taki czy inny sposób. Dlaczego więc książkę oceniłam tylko na "3", czyli w kategorii "przeciętna"?

Przede wszystkim należy zaznaczyć, że książka jest zbiorem dwunastu opowiadań, które łączy obecność dwóch postaci: pana Sattertwhite'a oraz tytułowego pana Harleya Quina. Pierwszy z nich to starszy angielski dżentelmen, który obraca się raczej w wyższych warstwach społecznych, jest znawcą sztuki i ludzkich charakterów. Kim jest drugi z mężczyzn? Tego nie da się jednoznacznie stwierdzić. Nie da się nawet z pełnym przekonaniem powiedzieć, czy on faktycznie istnieje. "Pojawia się i znika", nie wiadomo, skąd przychodzi i dokąd odchodzi. Autorka chętne łączy jego postać z Arlekinem z włoskiej commedia dell'arte. Niezależnie od tego, czy Quin jest zjawą czy człowiekiem z krwi i kości, pomaga on Sattertwhite'owi rozwiązać zagadki, w których tle najczęściej kryje się miłość.


Rafael Zabaleta, "Arlekin i klaun w masce", 1942

Według mnie opowiadania zawarte w tym tomie są jednak nierówne. O ile w niektórych (np. "Martwy Arlekin") udało się autorce stworzyć ciekawą atmosferę przypominającą thriller z wątkami paranormalnymi, o tyle inne (np. "Człowiek z morza", "Aleja Arlekina") są w mojej opinii nieco sztuczne, z wydumaną, a czasami dość niejasną fabułą. Męczy też odrobinę powtarzalność nie tylko wątków, ale i nawet sformułowań. Dla przykładu strój pana Quina zawsze będzie przez innych postrzegany jako wielobarwny ubiór Arlekina, nawet jeśli jest to w rzeczywistości zwykły garnitur. Przypuszczam, że gdyby czytać opowiadania nie jedno po drugim, ale z przerwami, wrażenie byłoby znacznie korzystniejsze.

Mam jednak wątpliwości, czy ewentualna krytyka powinna faktycznie być skierowana wobec samej autorki, czy wobec mnie jako czytelniczki. Sam pomysł wprowadzenia tajemniczej postaci, ni to ducha, ni człowieka, wcale nie jest przecież taki zły. Jeśli opowiadania powstawały w określonych odstępach czasowych, to powtarzalność motywów też jest do wytłumaczenia. Niestety moją winą było chyba podświadome sprowadzenie twórczości Agathy Christie do Herkulesa Poirot i Jane Marple. Jak tylko coś w sposób znaczący odbiega od znanego mi schematu, zaczynam kręcić nosem. Czy słusznie? To chyba jednocześnie i błogosławieństwo, i przekleństwo dla Agathy Christie, że udało jej się stworzyć wyraziste postacie detektywów, które z jednej strony zapewniły jej popularność, ale które z drugiej strony sprawiają, że czytelnik podejrzliwie patrzy na próby wprowadzenia czegoś nowego.

Podsumowując, książkę czytało mi się dość ciężko, ale sądzę, że to raczej z powodu mojego niewłaściwego nastawienia. Nie dajcie się więc zniechęcić moimi uwagami, drodzy czytelnicy in spe, pamiętając choćby o tym, że sama Agatha Christie uważała pana Quina za swojego ulubionego bohatera. 

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)

Pod słońcem Sorrento

Recenzja książki:

Katarzyna Kwiatkowska, "Zobaczyć Sorrento i umrzeć", Rozpisani.pl, Warszawa 2014.

wydanie: pierwsze
liczba stron: 348
ISBN: 9788394078607 

Dawno, dawno temu, dzięki bohaterskim wysiłkom nauczycielki, zdobyłam umiejętność gry na fortepianie. W efekcie nie mogłam przeżyć rodzinnych imprez okolicznościowych w spokoju, ponieważ wymuszano na mnie publiczne wygrywanie tego lub owego, m.in. pieśni braci De Curtis "Wróć do Sorrento". Nie ukrywam, że od tamtych czasów nazwa tego włoskiego miasta nie kojarzyła mi się dobrze. Dlatego kiedy przeczytałam informację o ukazaniu się nowej książki Katarzyny Kwiatkowskiej, mój entuzjazm został nieco zmącony wybranym przez autorkę miejscem akcji. Sorrento? Dlaczego, u licha, musiało być to akurat Sorrento? Po zakończonej lekturze skłonna jestem jednak przyznać, że wybór był trafny albo przynajmniej mocno uzasadniony.

Akcja powieści rozgrywa się w 1900 roku - w samym środku wspaniałej "belle époque", w okresie, kiedy śmietanka towarzyska Europy (i nie tylko) uprzyjemniała sobie czas podróżując między jednym kurortem a drugim, próżniacząc się, a czasami odwiedzając okoliczne atrakcje turystyczne. Sorrento do takich celów nadawało się w sam raz: słoneczne południe Italii, w pobliżu intrygujące ruiny starożytnych Pompei i willi Tyberiusza na Capri, groźny Wezuwisz, tętniący życiem Neapol, a także inne atrakcje należące do ówczesnego kanonu "must see". Nic więc dziwnego, że w jednym z miejscowych hoteli spotykamy Anglików, Francuzów, Niemców, Austriaków, Rosjan, Serbów, Polaków, Amerykanów... Jeśli dorzucimy do tego kilkoro Włochów, otrzymamy wesołą gromadkę, która w rękach autorki zamieniła się w grupę potencjalnych szpiegów, morderców lub złodziei, podejrzanych tym bardziej, że część z nich skrzętnie ukrywa swoją prawdziwą tożsamość.



W tej sielankowej atmosferze ginie młoda kobieta. Pozostali towarzysze podróży zadają sobie cały szereg pytań: kto dokonał morderstwa? Z jakiego powodu? I czy na pewno zginęła ta osoba, którą złoczyńca planował zabić? Czy nie nastąpiła tragiczna pomyłka? Pierwsze z wymienionych pytań staje się o tyle palące, że mordercy najprawdopodobniej należy szukać w wąskim gronie zebranym w hotelu. Założenie, że "morderca jest wśród nas" to podstawa, na której wielu autorom (choćby Agacie Christie) udało się zbudować znakomite intrygi kryminalne. Za rozwiązanie zagadki zabiera się tym razem nie Jan Morawski, którego dobrze znamy z poprzednich powieści Katarzyny Kwiatkowskiej, ale jego (prawie) narzeczona, Konstancja Radolińska. Młoda, ambitna i nieco przekorna kobieta próbuje na własną rękę wyjaśnić tajemnicę, która stopniowo wikła się coraz bardziej. Szukając motywów działania mordercy, musi mieć na uwadze nie tylko skomplikowane układy polityczne w ówczesnej Europie, ale także ludzkie namiętności, które pozostają niezależne od epoki, jak miłość, zazdrość czy zachłanność. Sytuacja staje się tym bardziej napięta, iż część gości szaleńczo poszukuje zaginionych kilka tygodni wcześniej dzieł sztuki, podejrzewając siebie wzajemnie o udział w aferze, a pierwsze morderstwo wkrótce pociąga za sobą drugie. Do ostatniej chwili Konstancja - a wraz z nią czytelnik - plącze się w domysłach i próbuje posklejać w całość gromadzone stopniowo informacje.

Oprócz tej ciekawie zbudowanej intrygi ogromną zaletą, którą moim zdaniem można przypisać autorce, jest cecha ogólnie dająca się określić jako staranność. Aby stworzyć tak sugestywne i barwne tło dla swojej opowieści, Katarzyna Kwiatkowska musiała niewątpliwie zdobyć sporo informacji na temat wyglądu Sorrento czy Neapolu w 1900 roku i to nie tylko tych części miast, które znajdowały się w polu widzenia zagranicznych, eleganckich podróżników, ale także tych, które zwykle pozostają poza zasięgiem wzroku przeciętnego turysty. Tu i ówdzie padają aluzje do wydarzeń historycznych rozgrywających się na przełomie stuleci, dyskretnie wplecione w tok opowieści, ale jednak czytelne dla odbiorcy. Staranność przejawia się również w języku. Wobec niestety coraz częstszego niechlujstwa w tej dziedzinie książka, w której każde zdanie wydaje się dobrze przemyślane i "dopieszczone", wyróżnia się bardzo pozytywnie. Nie oznacza to bynajmniej, że styl powieści jest ciężki czy napuszony. Wręcz przeciwnie. Autorce najwyraźniej nie brakuje poczucia humoru, co widać choćby w charakterystyce bohaterów i sposobie nakreślenia niektórych sytuacji.

Moim zdaniem, Katarzyna Kwiatkowska sama postawiła sobie poprzeczkę dość wysoko, publikując już wcześniej dwie bardzo udane powieści kryminalne. Myślę jednak, że świetnie sprostała nowemu wyzwaniu. "Zobaczyć Sorrento i umrzeć" jest jeszcze na rynku "ciepłą bułeczką", niemalże prosto z drukarni, już teraz jestem jednak przekonana, że warto po nią sięgnąć.




Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione) 

Ziemia Obiecana

Recenzja książki:

Kirsten E. Schulze, " Konflikt arabsko-izraelski", przeł. Bartosz Hlebowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010.

oryginalny tytuł: The Arab-Israeli Conflict (ang.)
wydanie: pierwsze
liczba stron: 255
ISBN: 9788301163518

Niewiele jest na świecie regionów, z którymi łączyłaby się tak skomplikowana i sięgająca tak daleko w przeszłość sieć powiązań historycznych, politycznych, religijnych oraz kulturowych, jak z Palestyną. Żydzi i Arabowie, chrześcijanie i muzułmanie, syjoniści i islamscy fundamentaliści, kibucnicy, ludzie cudem ocaleni z Holokaustu i ich potomkowie - wszyscy oni odcisnęli na tym kawałku ziemi swoje piętno, i dlatego wszyscy przypisują sobie wyłączne prawo do niego. O istnieniu konfliktu arabsko-izraelskiego wie chyba każdy - nie da się ignorować przekazywanych często przez mass media informacji o zamachach bombowych, sytuacji w Strefie Gazy, dyplomatycznych próbach zakończenia sporu. Pytanie tylko, ilu z nas naprawdę rozumie, o co w tym konflikcie chodzi? Skąd wzięła się tak zaciekła nienawiść między stroną żydowską a palestyńską czy, szerzej mówiąc, arabską? Dlaczego nie udało się skutecznie tego problemu rozwiązać, mimo że od powstania państwa Izrael minęło już 67 lat?

Wszystkie te zagadnienia porusza Kirsten Schulze w "Konflikcie arabsko-izraelskim". Objętość książeczki jest niewielka, ale ilość zawartych w niej informacji - imponująca. To tym bardziej godne podziwu, iż autorce udało się nie tylko podać suche fakty (daty, nazwiska, miejsca), lecz także podjąć próbę obiektywnego wskazania przyczyn i skutków opisywanych zdarzeń. Jest to - moim zdaniem - o tyle ważne, iż temat konfliktu bliskowschodniego stanowi materię niezwykle delikatną. Kogo obarczać winą za nieustanne zaognianie sporu? Czy palestyńskich zamachowców-samobójców? Czy żydowskich osadników? Czy może państwa zachodnie, na przykład Wielką Brytanię? Eksponowanie wątku palestyńskiego terroryzmu stwarzałoby wrażenie, że to Arabowie są głównym i jedynym winowajcą. Podkreślanie z kolei agresywności działań Izraela może - choć nie musi - prowadzić do antysemityzmu. Autorce udaje się uniknąć niebezpieczeństwa nadmiernego skupiania się na błędach popełnionych przez jedną ze stron i zachować zdrową równowagę dzięki wskazaniu okoliczności, które wpływały na takie, a nie inne zachowania i decyzje polityków.



Na pochwałę zasługuje wyjątkowo czytelna i przejrzysta struktura pracy, ułatwiająca śledzenie toku opisywanych wydarzeń. Kirsten Schulze zadbała też o zamieszczenie w swojej książce zestawu map, obszernej bibliografii oraz aneksu z fragmentami traktatów, rezolucji, umów i porozumień ogłaszanych i podpisywanych na przestrzeni niemal całego XX wieku i w pierwszych latach XXI stulecia. Tutaj niestety muszę wtrącić uwagę dotyczącą pewnych błędów wynikających z niewłaściwego tłumaczenia oraz redakcji tekstu. Najpoważniejsza dostrzeżona przeze mnie pomyłka pojawiła się w tłumaczeniu tzw. deklaracji Balfoura, która przytoczona jest zarówno w aneksie, jak i we właściwym tekście. Tłumacz przedstawia następującą wersję przekładu: "Rząd Jej Królewskiej Mości sprzyja ustanowieniu w Palestynie domu narodowego dla ludu żydowskiego"[1]. Błąd merytoryczny polega na tym, że w momencie wydawania deklaracji (1917 r.) królem Wielkiej Brytanii był Jerzy V. W tekście powinien więc figurować rząd "Jego Królewskiej Mości".

Książka przede wszystkim przeznaczona jest dla osób, które z różnych przyczyn muszą zapoznać się z podstawowymi faktami dotyczącymi konfliktu bliskowschodniego - na przykład studentów. Sporu toczącego się od dekad na terenie Palestyny nie należy jednak uważać za problem odległy, za przedmiot zainteresowania wyłącznie polityków, za coś, co nie dotyka nas bezpośrednio. Coraz częstsze ataki terrorystyczne w Europie można bowiem traktować jako skutek uboczny sytuacji na Bliskim Wschodzie. Tym bardziej istotne jest zrozumienie przyczyn i źródeł tego zjawiska, w czym pomocna może okazać się praca Kirsten Schulze.


[1] Kirsten E. Schulze, "Konflikt arabsko-izraelski", przeł. Bartosz Hlebowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010, s. 20 oraz 178. 


Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione) 

Nurzając się w odmętach herezji

Recenzja książki:

José Saramago, "Kain", przeł. Wojciech Charchalis, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2013.

tytuł oryginalny: Caim (port.)
wydanie: pierwsze
liczba stron: 168
ISBN: 9788378184157

Okazuje się, że jako osoba wierząca nie powinnam była w ogóle sięgać po książkę José Saramago. Z informacji, które wyszukałam wynika, że twórczość tego autora znalazła się na Indeksie Ksiąg Zakazanych (tak, tak, on dalej istnieje!). Na szczęście nie grozi mi już spalenie na stosie ani inne mało przyjemne reperkusje moich czytelniczych występków, ale muszę teraz zmierzyć się z zagrożeniem duchowym, wobec jakiego postawił mnie Saramago.

Portugalski noblista w stosunkowo krótkiej książeczce przedstawia nową wizję wydarzeń opisanych już dawno, dawno temu na kartach Starego Testamentu. Czyni to zresztą w specyficznej konwencji, nie przestrzegając zasad interpunkcji czy wydzielania dialogów. Przypomina pod tym względem starego, dobrego Jamesa Joyce'a, choć w nieco złagodzonej formie.

Opowieść zaczyna się w rajskim ogrodzie Eden, a jej głównym bohaterem staje się Kain, który - jak wiadomo - dopuścił się morderstwa na swoim bracie, Ablu. Za karę błąka się w czasoprzestrzeni, przenosząc się a to w przyszłość, a to w przeszłość, obserwując m.in. budowę wieży Babel, zniszczenie Sodomy i Gomory czy zdobycie Jerycha przez Izraelitów. Wnioski, które wysnuwa ze swoich obserwacji, można streścić tak: Bóg wcale nie jest dobry i miłosierny, wręcz przeciwnie - jest okrutny, niesprawiedliwy, złośliwy i we współpracy z szatanem manipuluje ludzkością jak zabawką. Takie postawienie sprawy może szokować. Kiedy jednak mój szok już ustąpił, postawiłam sobie dwa pytania. Pierwsze z nich brzmi: co wydarzyło się w życiu José Saramago, że w jego umyśle ukształtował się taki właśnie obraz Boga? A drugie: jaki był właściwie cel autora? Rozumiem, że chciał przekazać swoją myśl "Bóg jest zły". Ale co z tego wynika - dla niego samego i dla jego czytelników? Jaki ma to wpływ na jego życie?


Peter Paul Rubens, "Kain zabijający Abla, 1608-1609

Na te pytania nie potrafię udzielić odpowiedzi, a przyznam, że są dla mnie kluczowe, jeśli miałabym podjąć się rzetelnej oceny tej powieści. Mój własny, całkowicie subiektywny obraz Boga jest diametralnie odmienny. Wynika on nie tyle z tego, co przeczytałam na kartach Biblii, ile z osobistych doświadczeń. Dlatego właśnie zastanawia mnie czysto po ludzku, przez jakie duchowe zakręty musiał przejść autor, aby dojść do zaprezentowanej w książce koncepcji. Saramago nie jest przecież pierwszym, którego nurtuje problem istnienia zła albo raczej niezawinionego cierpienia. Przez całe stulecia pisano o tym, ale wydaje mi się, że w życiu Saramago musiało się wydarzyć coś, co skłoniło go do udzielenia w tej kwestii odpowiedzi w postaci "Kaina". Odpowiedzi pełnej nienawiści, pogardy i goryczy.

Sądzę, że pisarz odczytuje Stary Testament w taki sposób, aby dopasować tok narracji do z góry postawionej tezy. Pozostawia na boku fakt znany każdemu, kto choć trochę interesuje się Biblią, że wiele treści zawartych w Księdze Rodzaju czy Księdze Wyjścia należy odczytywać nie dosłownie, lecz jako alegorie. Poza tym noblista dodaje do starotestamentowych wątków swoje własne, jak choćby ten związany z Lilit, co ma dodatkowo wzmacniać jego tezę. Trzeba jednak zdecydować się - albo budujemy obraz Boga w oparciu o przekaz Starego Testamentu i wtedy trzymamy się jego treści oraz pewnych ustalonych już zasad interpretacji, albo kształtujemy indywidualną wizję, ale zdając sobie sprawę z tego, że manipulujemy przekazem biblijnym dla własnych potrzeb.


Henri Vidal, "Kain", 1896.

Po przeczytaniu "Kaina" wystawiłam mu ocenę 3, czyli "przeciętny". Nie mogłam dać wyższej, ponieważ nie zgadzam się z punktem widzenia autora. Uważam, że Saramago zlekceważył wiedzę o kontekście historyczno-kulturowym powstawania Starego Testamentu. Oczywiście nie jest to praca naukowa, lecz literatura piękna, jednak taki sposób podejścia do sprawy doprowadził, moim zdaniem, do zniekształceń i wypaczeń. Na obniżenie mojej oceny wpłynął też wspomniany już brak wyraźnie zarysowanego celu, do jakiego zmierzał autor. Jeśli chciał jedynie zamanifestować swoją nienawiść do Boga, to snucie całej opowieści o Kainie było chyba niepotrzebne. Zrozumiałabym, gdyby pisarz prowadził nas przez Stary Testament, chcąc razem z nami szukać odpowiedzi na swoje wątpliwości i pytania. Ale on nie szuka, on ma już gotowe założenie i z wyraźną satysfakcją celebruje swoją nienawiść. Nie mogłam jednak postawić oceny niższej, przede wszystkim dlatego, że doceniam podjęcie trudnego i kontrowersyjnego tematu. Daleka jestem od potępiania kogokolwiek za wyrażanie swoich myśli. Potraktujmy więc to tak, że daję autorowi punkt za szczerość. I jeszcze jeden za poczucie humoru.

Na koniec myśl, którą proszę potraktować jako moją opinię całkowicie prywatną. W końcu skoro Saramago może stawiać śmiałe tezy, dlaczego ja nie? Czy nie jest może tak, że Bóg jest jednak wobec nas w porządku? Stawia nam od początku jasne warunki i wymagania, ostrzega też, jakie mogą być konsekwencje niewywiązywania się z umowy. Czy nie jest może tak, że zachowujemy się jak rozkapryszone dzieci, którym się wydaje, że pozjadały wszystkie rozumy i które chcą robić wszystko po swojemu, a kiedy wpadną w kłopoty, mają pretensje do Boga? Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to nie tłumaczy całego zła obecnego na świecie. Jeśli oczekujecie jednak satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bóg dopuszcza do niezawinionego przez człowieka cierpienia, nie znajdziecie jej. Odpowiedź udzielona przez Saramago i brzmiąca "bo Bóg jest zły", dla mnie nie jest wystarczająca, ponieważ po pierwsze, moje własne doświadczenie mówi mi co innego, a po drugie, uważam, że jest to próba zrzucenia całej odpowiedzialności na Boga i jednocześnie "wybielenia" ludzkości jako takiej. Niestety - stawiając pytanie o istnienie niezawinionego cierpienia skazani jesteśmy albo na pokorne zaakceptowanie naszej niewiedzy, albo na mozolne poszukiwanie własnych odpowiedzi, choć - moim zdaniem - bez większych szans na to, aby były to odpowiedzi możliwe do przyjęcia przez wszystkich. 

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)

Krwawiąca rana Afryki

Recenzja książki:

Robert Łoś, "Konflikty w Sudanie", Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013.

wydanie: pierwsze
liczba stron: 230
ISBN: 9788301173593

Na książkę Roberta Łosia można spojrzeć z dwóch perspektyw. Po pierwsze, to praca o charakterze stricte informacyjnym, stanowiąca kolejny tom PWN-owskiej serii "Kompendia historyczne". O ile mi wiadomo, jest jedną z niewielu pozycji poruszających temat współczesnego Sudanu, dostępnych w języku polskim. To o tyle istotne, iż sytuacja polityczna w tej części świata zmienia się szybko - państwo Sudan Południowy powstało przecież zaledwie 4 lata temu - nakreślenie aktualnej jest więc potrzebne i przydatne.


Z realizacji tego celu autor wywiązał się bardzo dobrze i sprawnie. Na 146 stronach zgromadził podstawowe informacje dotyczące przede wszystkim historii Sudanu od momentu uzyskania niepodległości w 1956 r. do secesji południa i wydarzeń z roku 2012. Ich ilość skumulowana na tak niewielkiej liczbie stron może przytłaczać w czasie lektury, jednak taka była zapewne koncepcja całej serii: ukazanie kluczowych faktów w telegraficznym skrócie. Wartość pracy podnoszą indeksy, mapy, leksykony ważniejszych pojęć i postaci oraz aneks zawierający główne dokumenty (przede wszystkim rezolucje ONZ) w sprawie konfliktu sudańskiego. Te cenne dodatki do głównego tekstu zajmują aż 84 strony.

Moją uwagę przykuło jednak to, że pisząc o wydarzeniach sięgających w odleglejszą przeszłość Sudanu, Łoś odwołuje się do literatury, która - moim zdaniem - nie nadaje się do cytowania w opracowaniach o charakterze naukowym. Chodzi na przykład o podręczniki, takie jak "Historia starożytna" autorstwa Marii Jaczynowskiej, Danuty Musiał i Marka Stępnia. Na usprawiedliwienie autora należy powiedzieć, że tego typu odwołaniami posłużył się w rozdziale wstępnym, nieodnoszącym się do najistotniejszych treści, jakie zamierzał przekazać. Ponieważ jednak literatura związana z dawniejszymi dziejami Sudanu jest stosunkowo bogata, myślę, że warto byłoby sięgnąć właśnie do niej, a nie do prac służących najczęściej jako studenckie skrypty.

Inna uwaga dotyczy korekty i redakcji tekstu. W niektórych fragmentach książki nie zadbano o ujednolicenie zapisu nazw arabskich w polskiej wersji. Dlatego też na jednej stronie figuruje nazwa "Dżezira"[1], a już na następnej ten sam region to "Gezira"[2]. Drobne błędy pojawiają się też w innych miejscach: "Konflikty kolonialne 1869-1939" Andrzeja Bartnickiego zostały wydane w 1971 roku, a nie w 1931, jak podaje kilkakrotnie Robert Łoś[3]. Swoją drogą, tego typu pomyłki (szczególnie literówki) pojawiały się także w tomie z tej samej serii, który czytałam poprzednio, tzn. "Konflikt arabsko-izraelski" Kirsten E. Schulze. Należałoby więc chyba zasugerować wydawnictwu PWN nieco większą staranność w przeprowadzaniu korekty i redakcji tekstu.

Jest jednak jeszcze druga perspektywa, z jakiej można patrzeć na tę książkę. Spośród gąszczu zaprezentowanych informacji niemal niedostrzegalnie wyłania się tu obraz tragedii miejscowej ludności, która ponosi największe i najbardziej tragiczne konsekwencje niekończącego się konfliktu. Brutalność każdej ze stron wojny domowej, manipulowanie przez rząd pomocą humanitarną, głodzenie i torturowanie własnych obywateli są tym, co najbardziej wstrząsa w czasie lektury. Opisując sytuację polityczną w Kordofanie i Darfurze w 1986 r., autor wspomina: "Strony konfliktu nie dopuszczały też w tamte rejony transportów z międzynarodową pomocą żywnościową, z głodu zmarło ponad 300 tysięcy ludzi"[4]. Odnosząc się natomiast do wydarzeń z roku 1991, stwierdza: "Szczególnie mocno prześladowano chrześcijan i wyznawców innych religii. Przestrzegania zasad religijnych pilnowała specjalnie do tego powołana policja. Zwalczała ona wrogów politycznych, nie stroniąc od tortur. Powszechne było wtedy wypędzenie na pustynię lub pozbawianie racji żywnościowych tych, którzy odmawiali przyjęcia islamu"[5]. Albo: "Żywność docierała tam, gdzie wskazał rząd, a rząd wspomagał swoich. Z niepokornymi walczył, głodząc ich"[6]. Jeszcze kilka lat temu można było zobaczyć w telewizyjnych wiadomościach relacje z głodującego i zniszczonego wojną Sudanu. Teraz - mimo że sytuacja mieszkańców tego regionu jest w dalszym ciągu dramatyczna - media straciły zainteresowanie. Wypadałoby sarkastycznie stwierdzić, że konflikt trwa tam już tak długo, iż przestał być dla mediów atrakcyjny. A największą irytację wzbudza fakt, że pozwala się na to, aby krajem rządził człowiek oskarżany przez Międzynarodowy Trybunał Karny o ludobójstwo na własnym narodzie[7]. 


Po "Konflikty w Sudanie" sięgnęłam głównie z powodu zainteresowania historią tego rejonu świata i chęci poszerzenia wiedzy na ten temat. O ile jednak nie jestem teraz w stanie powtórzyć z pamięci nazw kilkudziesięciu wzajemnie się zwalczających organizacji sudańskich, o tyle książka Roberta Łosia zwróciła moją uwagę na losy ludzi, którzy rodzą się w czasie wojny, przez całe życie - nierzadko bardzo krótkie - muszą walczyć o przetrwanie w warunkach wojennych i niestety często giną jako ofiary konfliktu. Ta krwawiąca rana Afryki jest otwarta już od wielu dziesięcioleci. Wstrząsa to, że siły polityczne ogólnie pojętego Zachodu wydają się niezainteresowane jej uleczeniem i zabliźnieniem.

[1] Robert Łoś, "Konflikty w Sudanie", Wydawnictwo Naukowe PWN, 2013, s. 12.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Np.: tamże, s. 19.
[4] Tamże, s. 61.
[5] Tamże, s. 67.
[6] Tamże, s. 68.
[7] Por.: http://www.rp.pl/artykul/162827.html, 24.05.2015 r.

Recenzja została opublikowana także na stronie Biblionetki.

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)

niedziela, 24 maja 2015

W drogę!

Recenzja książki:

Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, Warszawa 2010. 
  
oryginalny tytuł: All the Good Piligryms. Tales of the Camino de Santiago
wydanie: pierwsze
liczba stron: 284
ISBN: 978-83-61967-07-1

Nie ma chyba w Europie szlaku pielgrzymiego, który obrósłby większą sławą niż droga do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela. Wydaje się wręcz, że pątników przyciąga nie tyle ono samo, co właśnie droga do niego. Funkcjonująca od średniowiecza El Camino (hiszp. "droga") nabrała głębokiego – niemal mistycznego – sensu, a wędrujący nią pielgrzym powinien podporządkować się zwyczajom i regułom wypracowanym przez tysiące, a może i miliony jego poprzedników. Kanadyjczyk Robert Ward wyrusza po raz piąty w pieszą wędrówkę do Santiago tzw. trasą francuską. Nie jest to jednak typowa pielgrzymka, bo czy agnostyk może pielgrzymować do chrześcijańskiego sanktuarium? Opowieści współtowarzyszy jego podróży wskazują, że ludzie zmierzają do Santiago bez względu na swoje przekonania religijne. Jeśli nie kierują się wiarą, co skłania ich do podjęcia tak ogromnego wysiłku (nie tylko fizycznego)? "Dlaczego wędrujesz Camino?" to chyba pytanie, które zadają sobie nawzajem najczęściej. A odpowiedzi i powodów jest tak wiele, jak wielu jest pielgrzymów. Jedni chcą wyprosić cud, inni podziękować, a jeszcze inni... naczytali się Paolo Coelho, a konkretnie jego powieści wydanej pod polskim tytułem "Pielgrzym". Ward co prawda nie ocenia pobudek motywujących ludzi do podjęcia wędrówki, wydaje się jednak, że do fanów Coelho odnosi się sceptycznie: "Jeśli zobaczycie na Camino pielgrzyma czytającego książkę, jest duża szansa, że jej autorem jest Coelho. [...] Dzięki [jego książce] na drogę do Santiago trafiły dziesiątki tysięcy pielgrzymów z Brazylii i reszty świata. Niektórzy zrażają się do książki, odkrywając, że nie jest ona zbyt dokładnym odzwierciedleniem ich doświadczeń. Pęcherze, zmęczenie, upał i brudne pranie nie grają roli na Drodze Coelho. Książka zawiera dziwne chronologiczne i topograficzne niespójności, zaś Hiszpanie Coelho – w odróżnieniu od pomocnych miejscowych, których spotyka większość z nas – są jak statyści z thrillera"[1].




Książka Roberta Warda zdecydowanie nie ma charakteru religijnego. Przedstawia ona obraz Camino jako zjawiska społecznego i kulturowego. Autora interesują przede wszystkim ludzie, których spotyka na szlaku. Oni są tu najważniejsi – oryginalny tytuł "Mojej drogi..." brzmi przecież "All the Good Pilgrims: Tales of the Camino de Santiago" (Wszyscy dobrzy pielgrzymi. Opowieści z Camino de Santiago). To przybysze ze wszystkich stron świata, ale również ludzie, którzy mieszkają przy szlaku – na stałe lub tymczasowo – prowadząc schroniska, tawerny, sklepy itp.

Największy mankament tej publikacji to niestety redakcja i korekta. Pojawiają się na przykład fragmenty sugerujące, że w czasie redagowania tekstu w edytorze nie została wyłączona funkcja autokorekty. Najbardziej rozbawił mnie następujący przykład: "Kilka chwil później wchodzi Horda – dziewczyna, którą z początku wziąłem za Japonkę, ale która tak naprawdę jest rodem z północy mojego kraju. Oczywiście to na Camino po raz pierwszy spotykam Inuitkę. Po kilku latach pracy na stanowisku sekretarza prawnego w subarktycznym sądzie objazdowym Rhoda przyjechała do Europy, powłóczyć się"[2]. Pytanie za sto punktów: jak miała na imię dziewczyna, której dotyczy fragment? Dalsza część tekstu sugeruje, że wersją prawidłową jest imię Rhoda, które – tak przypuszczam – komputer redaktora, wesoło przestawiając literki, skojarzył ze słowem "horda" i uznał, że takie właśnie imię powinna nosić Inuitka.


Przykro dostrzegać co chwilę takie potknięcia i taką niedbałość redakcyjną w książce, której treść jest ciekawa i wartościowa. Robert Ward wędruje, obserwuje, komentuje, dostarczając w ten sposób ciekawych uwag i wskazówek, które trudno byłoby znaleźć w przewodnikach turystycznych. Opowieść Kanadyjczyka tchnie przede wszystkim rzeczywistą sympatią i życzliwością wobec napotkanych ludzi, chęcią upamiętnienia ich, pokazania gościnności Hiszpanów mieszkających przy szlaku. Mój wybór książki nie był przypadkowy – sięgnęłam po nią celowo, ponieważ już od jakiegoś czasu planowałam odwiedzić Santiago de Compostela. Jej lektura upewniła mnie, że najcenniejsze przeżycia – również duchowe – można zdobyć nie tyle w samym sanktuarium, co w drodze do niego. Przekonała mnie także, że jeśli nie potrafimy sami sobie udzielić odpowiedzi na kluczowe pytanie: "Dlaczego chcę wyruszyć na Camino?", nie powinniśmy się tym za bardzo przejmować. Może wystarczy poczekać i przyjąć to, co Droga będzie nam miała do zaoferowania?

[1] Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, 2010, s. 178.
[2] Tamże, s. 197.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki. 

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)

Witam

Witam serdecznie na moim blogu.

Już od dłuższego czasu próbowałam stworzyć tego typu miejsce i powiem egoistycznie - głównie dla samej siebie. Do głowy nierzadko przychodzi taki natłok myśli, a do serca i duszy taki natłok wrażeń i odczuć, że dobrze byłoby mieć miejsce, w którym mogłabym je utrwalić. A jeżeli komukolwiek mogą się te zapiski przydać - będzie mi bardzo miło. Pewnie zwykle będą tutaj dominować recenzje książek, których czytam dużo. Nie wiem, na ile będę w stanie znaleźć czas, aby zamieszczać je regularnie, ale... pożyjemy, zobaczymy.

Z góry proszę o wyrozumiałość dla początkującej blogerki :)