niedziela, 24 maja 2015

W drogę!

Recenzja książki:

Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, Warszawa 2010. 
  
oryginalny tytuł: All the Good Piligryms. Tales of the Camino de Santiago
wydanie: pierwsze
liczba stron: 284
ISBN: 978-83-61967-07-1

Nie ma chyba w Europie szlaku pielgrzymiego, który obrósłby większą sławą niż droga do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela. Wydaje się wręcz, że pątników przyciąga nie tyle ono samo, co właśnie droga do niego. Funkcjonująca od średniowiecza El Camino (hiszp. "droga") nabrała głębokiego – niemal mistycznego – sensu, a wędrujący nią pielgrzym powinien podporządkować się zwyczajom i regułom wypracowanym przez tysiące, a może i miliony jego poprzedników. Kanadyjczyk Robert Ward wyrusza po raz piąty w pieszą wędrówkę do Santiago tzw. trasą francuską. Nie jest to jednak typowa pielgrzymka, bo czy agnostyk może pielgrzymować do chrześcijańskiego sanktuarium? Opowieści współtowarzyszy jego podróży wskazują, że ludzie zmierzają do Santiago bez względu na swoje przekonania religijne. Jeśli nie kierują się wiarą, co skłania ich do podjęcia tak ogromnego wysiłku (nie tylko fizycznego)? "Dlaczego wędrujesz Camino?" to chyba pytanie, które zadają sobie nawzajem najczęściej. A odpowiedzi i powodów jest tak wiele, jak wielu jest pielgrzymów. Jedni chcą wyprosić cud, inni podziękować, a jeszcze inni... naczytali się Paolo Coelho, a konkretnie jego powieści wydanej pod polskim tytułem "Pielgrzym". Ward co prawda nie ocenia pobudek motywujących ludzi do podjęcia wędrówki, wydaje się jednak, że do fanów Coelho odnosi się sceptycznie: "Jeśli zobaczycie na Camino pielgrzyma czytającego książkę, jest duża szansa, że jej autorem jest Coelho. [...] Dzięki [jego książce] na drogę do Santiago trafiły dziesiątki tysięcy pielgrzymów z Brazylii i reszty świata. Niektórzy zrażają się do książki, odkrywając, że nie jest ona zbyt dokładnym odzwierciedleniem ich doświadczeń. Pęcherze, zmęczenie, upał i brudne pranie nie grają roli na Drodze Coelho. Książka zawiera dziwne chronologiczne i topograficzne niespójności, zaś Hiszpanie Coelho – w odróżnieniu od pomocnych miejscowych, których spotyka większość z nas – są jak statyści z thrillera"[1].




Książka Roberta Warda zdecydowanie nie ma charakteru religijnego. Przedstawia ona obraz Camino jako zjawiska społecznego i kulturowego. Autora interesują przede wszystkim ludzie, których spotyka na szlaku. Oni są tu najważniejsi – oryginalny tytuł "Mojej drogi..." brzmi przecież "All the Good Pilgrims: Tales of the Camino de Santiago" (Wszyscy dobrzy pielgrzymi. Opowieści z Camino de Santiago). To przybysze ze wszystkich stron świata, ale również ludzie, którzy mieszkają przy szlaku – na stałe lub tymczasowo – prowadząc schroniska, tawerny, sklepy itp.

Największy mankament tej publikacji to niestety redakcja i korekta. Pojawiają się na przykład fragmenty sugerujące, że w czasie redagowania tekstu w edytorze nie została wyłączona funkcja autokorekty. Najbardziej rozbawił mnie następujący przykład: "Kilka chwil później wchodzi Horda – dziewczyna, którą z początku wziąłem za Japonkę, ale która tak naprawdę jest rodem z północy mojego kraju. Oczywiście to na Camino po raz pierwszy spotykam Inuitkę. Po kilku latach pracy na stanowisku sekretarza prawnego w subarktycznym sądzie objazdowym Rhoda przyjechała do Europy, powłóczyć się"[2]. Pytanie za sto punktów: jak miała na imię dziewczyna, której dotyczy fragment? Dalsza część tekstu sugeruje, że wersją prawidłową jest imię Rhoda, które – tak przypuszczam – komputer redaktora, wesoło przestawiając literki, skojarzył ze słowem "horda" i uznał, że takie właśnie imię powinna nosić Inuitka.


Przykro dostrzegać co chwilę takie potknięcia i taką niedbałość redakcyjną w książce, której treść jest ciekawa i wartościowa. Robert Ward wędruje, obserwuje, komentuje, dostarczając w ten sposób ciekawych uwag i wskazówek, które trudno byłoby znaleźć w przewodnikach turystycznych. Opowieść Kanadyjczyka tchnie przede wszystkim rzeczywistą sympatią i życzliwością wobec napotkanych ludzi, chęcią upamiętnienia ich, pokazania gościnności Hiszpanów mieszkających przy szlaku. Mój wybór książki nie był przypadkowy – sięgnęłam po nią celowo, ponieważ już od jakiegoś czasu planowałam odwiedzić Santiago de Compostela. Jej lektura upewniła mnie, że najcenniejsze przeżycia – również duchowe – można zdobyć nie tyle w samym sanktuarium, co w drodze do niego. Przekonała mnie także, że jeśli nie potrafimy sami sobie udzielić odpowiedzi na kluczowe pytanie: "Dlaczego chcę wyruszyć na Camino?", nie powinniśmy się tym za bardzo przejmować. Może wystarczy poczekać i przyjąć to, co Droga będzie nam miała do zaoferowania?

[1] Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, 2010, s. 178.
[2] Tamże, s. 197.

Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki. 

(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz