Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, Warszawa 2010.
wydanie: pierwsze
oryginalny tytuł: All the Good Piligryms. Tales of the Camino de Santiago
liczba stron: 284
ISBN: 978-83-61967-07-1
Nie ma chyba w Europie szlaku pielgrzymiego, który obrósłby większą
sławą niż droga do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela.
Wydaje się wręcz, że pątników przyciąga nie tyle ono samo, co właśnie
droga do niego. Funkcjonująca od średniowiecza El Camino (hiszp.
"droga") nabrała głębokiego – niemal mistycznego – sensu, a wędrujący
nią pielgrzym powinien podporządkować się zwyczajom i regułom
wypracowanym przez tysiące, a może i miliony jego poprzedników.
Kanadyjczyk Robert Ward wyrusza po raz piąty w pieszą wędrówkę do
Santiago tzw. trasą francuską. Nie jest to jednak typowa pielgrzymka, bo
czy agnostyk może pielgrzymować do chrześcijańskiego sanktuarium?
Opowieści współtowarzyszy jego podróży wskazują, że ludzie zmierzają do
Santiago bez względu na swoje przekonania religijne. Jeśli nie kierują
się wiarą, co skłania ich do podjęcia tak ogromnego wysiłku (nie tylko
fizycznego)? "Dlaczego wędrujesz Camino?" to chyba pytanie, które zadają
sobie nawzajem najczęściej. A odpowiedzi i powodów jest tak wiele, jak
wielu jest pielgrzymów. Jedni chcą wyprosić cud, inni podziękować, a
jeszcze inni... naczytali się Paolo Coelho, a konkretnie jego powieści
wydanej pod polskim tytułem "Pielgrzym". Ward co prawda nie ocenia pobudek motywujących ludzi do podjęcia
wędrówki, wydaje się jednak, że do fanów Coelho odnosi się sceptycznie:
"Jeśli zobaczycie na Camino pielgrzyma czytającego książkę, jest duża
szansa, że jej autorem jest Coelho. [...] Dzięki [jego książce] na drogę
do Santiago trafiły dziesiątki tysięcy pielgrzymów z Brazylii i reszty
świata. Niektórzy zrażają się do książki, odkrywając, że nie jest ona
zbyt dokładnym odzwierciedleniem ich doświadczeń. Pęcherze, zmęczenie,
upał i brudne pranie nie grają roli na Drodze Coelho. Książka zawiera
dziwne chronologiczne i topograficzne niespójności, zaś Hiszpanie Coelho
– w odróżnieniu od pomocnych miejscowych, których spotyka większość z
nas – są jak statyści z thrillera"[1].
Książka Roberta Warda zdecydowanie nie ma charakteru religijnego.
Przedstawia ona obraz Camino jako zjawiska społecznego i kulturowego.
Autora interesują przede wszystkim ludzie, których spotyka na szlaku.
Oni są tu najważniejsi – oryginalny tytuł "Mojej drogi..." brzmi
przecież "All the Good Pilgrims: Tales of the Camino de Santiago"
(Wszyscy dobrzy pielgrzymi. Opowieści z Camino de Santiago). To
przybysze ze wszystkich stron świata, ale również ludzie, którzy
mieszkają przy szlaku – na stałe lub tymczasowo – prowadząc schroniska,
tawerny, sklepy itp.
Największy mankament tej publikacji to niestety redakcja i korekta.
Pojawiają się na przykład fragmenty sugerujące, że w czasie redagowania
tekstu w edytorze nie została wyłączona funkcja autokorekty. Najbardziej
rozbawił mnie następujący przykład: "Kilka chwil później wchodzi Horda –
dziewczyna, którą z początku wziąłem za Japonkę, ale która tak naprawdę
jest rodem z północy mojego kraju. Oczywiście to na Camino po raz
pierwszy spotykam Inuitkę. Po kilku latach pracy na stanowisku
sekretarza prawnego w subarktycznym sądzie objazdowym Rhoda przyjechała
do Europy, powłóczyć się"[2]. Pytanie za sto punktów: jak miała na imię
dziewczyna, której dotyczy fragment? Dalsza część tekstu sugeruje, że
wersją prawidłową jest imię Rhoda, które – tak przypuszczam – komputer
redaktora, wesoło przestawiając literki, skojarzył ze słowem "horda" i
uznał, że takie właśnie imię powinna nosić Inuitka.
Przykro dostrzegać co chwilę takie potknięcia i taką niedbałość
redakcyjną w książce, której treść jest ciekawa i wartościowa. Robert
Ward wędruje, obserwuje, komentuje, dostarczając w ten sposób ciekawych
uwag i wskazówek, które trudno byłoby znaleźć w przewodnikach
turystycznych. Opowieść Kanadyjczyka tchnie przede wszystkim rzeczywistą
sympatią i życzliwością wobec napotkanych ludzi, chęcią upamiętnienia
ich, pokazania gościnności Hiszpanów mieszkających przy szlaku. Mój
wybór książki nie był przypadkowy – sięgnęłam po nią celowo, ponieważ
już od jakiegoś czasu planowałam odwiedzić Santiago de Compostela. Jej
lektura upewniła mnie, że najcenniejsze przeżycia – również duchowe –
można zdobyć nie tyle w samym sanktuarium, co w drodze do niego.
Przekonała mnie także, że jeśli nie potrafimy sami sobie udzielić
odpowiedzi na kluczowe pytanie: "Dlaczego chcę wyruszyć na Camino?", nie
powinniśmy się tym za bardzo przejmować. Może wystarczy poczekać i
przyjąć to, co Droga będzie nam miała do zaoferowania?
[1] Robert Ward, "Moja droga do Santiago. Opowieść pielgrzyma-agnostyka", przeł. Marta Dziurosz, wyd. Sic!, 2010, s. 178.
[2] Tamże, s. 197.
Recenzja została opublikowana także na stronie BiblioNETki.
(Prawa autorskie do powyższego tekstu są zastrzeżone. Kopiowanie całości lub fragmentów bez zgody autora jest zabronione)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz